Wyboru życia zakonnego nie można oddzielić od wiary. Od dojrzałości wiary będzie zależeć dojrzałość wyboru życia zakonnego i całego jego biegu. Chcąc się zastanawiać nad motywami wyboru życia zakonnego trzeba zatem zacząć od omówienia zagadnienia motywu wiary.
Motyw wiary, to właściwie odpowiedź na pytanie „dlaczego wierzę?” W podręcznikach teologii dogmatycznej czy moralnej nie jest ta sprawa na ogół szerzej omawiana, chociaż zajmował się nią Sobór Watykański I. Ojcowie Soboru określili, że motywem wiary jest autorytet objawiającego się Boga. Przyjmując to określenie dogmatyk czy moralista może zakładać, że każdy człowiek wierzący wierzy właśnie dlatego, że uznaje autorytet objawiającego się Boga.
Rzecz jest jednak znacznie bardziej złożona. Daje temu wyraz św. Paweł m.in. w swoim 1 Liście do Koryntian. Widzi on jasno, że wiara, która jest głoszona przez ludzi może być przyjmowana nie tyle ze względu na objawiającego się Boga, a ze względu na autorytet uczącego człowieka. Wyrzuca św. Paweł Koryntianom, że są jak niemowlęta (1 Kor 3,1), że są miedzy nimi podziały wynikające z zawierzenia autorytetom ludzkim, skoro jeden mówi. że jest Apollosa, drugi, że jest Pawła, inny, że Kefasa czy Chrystusa (1 Kor 1,12; 3,4). Św. Paweł stawia sprawę jasno: dla niego nie istnieje nic innego, jak tylko Chrystus i to Ten Ukrzyżowany. Jego to głosi (1 Kor 1,13). Paweł siał, Apollo podlewał, ale sam Bóg daje wzrost i On jest Tym, na którego Paweł skierowuje uwagę Koryntian podzielonych ze względu na autorytety ludzkie (1 Kor 3,7n).
Jak się sprawa przedstawia w życiu nas, którzyśmy zostali wychowani we wierze chrześcijańskiej?
Wyraźmy to pytanie inaczej: Dlaczego dziecko wierzy? Dlaczego wykonuje akty religijne czyli dlaczego się modli, dlaczego uczęszcza do kościoła, dlaczego korzysta z sakramentów św.?
Jest chyba rzeczą zrozumiałą, że odpowiedź będzie brzmiała: ,,Bo tak zostało nauczone”. Tego wymagali rodzice czy wychowawcy. Inaczej mówiąc, dziecko wierzy ze względu na powagę ludzi nauczających i wychowujących. Jest to naturalny, konieczny etap rozwoju naszej wiary. Jeśliby zestawić ten etap ze stanem wiary Koryntian, to należałoby do niego odnieść określenie św. Pawła mówiącego o „niemowlęctwie”, „cielesności”, „słabości” wiary. (1 Kor 3,1–3). Jest to postępowanie „tylko po ludzku” (1 Kor 4,14; 3,3). Od tej wiary dziecinnej, opartej na autorytecie ludzkim, powinniśmy się nawrócić do wiary opartej o autorytet Chrystusa. Tego terminu „nawrócenie” używają mistrzowie życia wewnętrznego. Pan Jezus, uczący przecież ludzi wierzących, też mówi o nawróceniu. W rozmowie z Nikodemem mówi o „ponownym narodzeniu się” (J 3,3.7). Czego zatem dotyczy to „nawrócenie” człowieka wierzącego, skoro prawdy wiary są niezmienne?
Chodzi tu o przemianę motywu wiary, o jakieś przekształcenie swego „dlaczego wierzę”, aby snadź autorytet ludzki wychowawców nie wszedł w miejsce autorytetu objawiającego się Boga (por. Mt 15,1–9; Mk 7,1–13). Pan Jezus przemawiając do wyznawców religii objawionej przekazywanej w rodzinie z pokolenia na pokolenie, domaga się od nich wiary w siebie. Ewangelie ukazują nam, że to „nawrócenie” nie tylko nie jest łatwe, ale bywa przeżywane jako dramat: iluż to Izraelitów odeszło od Pana Jezusa mówiąc, że Jego mowa jest trudna (por. J 6,60). Do dziś dnia uwierzenie w Chrystusa, co jest przecież konsekwencją religii Mojżeszowej, jest przeżywane przez Żydów jako odejście od wiary.
Oparcie wiary dziecinnej o autorytet ludzki jest źródłem niejednej trudności również dzisiejszego człowieka. Gdy młody człowiek mówi nam o swych wątpliwościach we wierze, albo wręcz o „niewierze”, to częstokroć wyraża w ten sposób przeżywany przez siebie kryzys autorytetu ludzkiego swych rodziców czy wychowawców. Rodzice są autorytetem nie tylko w tym, co mówią, ale w tym, kim są. Z psychologii rozwojowej wiemy, że dziecko tworzy sobie obraz Boga podług wzorca, jakim są dla niego rodzice. Rodzicom przypisuje pewne przymioty boskie, jak nieomylność, wszechmoc, doskonałość. Rodzice są dla dziecka wszystkim: zapewniają mu środki do życia, dają radość, miłość.
Kryzys wiary może się wiązać nie tylko z – naturalnym do pewnego stopnia – poddawaniem krytyce rodziców w wieku dojrzewania, ale również ze zburzeniem w uczuciach dziecka obrazu Boga przez „zawalenie się” tego modelu, którym są rodzice. Gdy więc dziecko nie spotka się z wzajemną miłością rodziców, albo z miłością rodziców do niego, jeśli rodzice przeżywają konflikty, albo ich małżeństwo ulega rozbiciu, dziecko pozostaje – w swych przeżyciach – „bez Boga”. Wiele czasu może upłynąć do chwili, w której człowiek przeżywszy takie załamanie się wiary dziecinnej, dojdzie w jakiś sposób do osobistego spotkania się z Bogiem, z Jego słowem, z Jego miłością – i odpowie na to spotkanie swoim, naprawdę swoim, „wierzę”.
Tak więc to, co przeżywane jest jako kryzys wiary, może być jakimś etapem rozwoju wiary. Nie należy zatem brać oświadczenia ludzi, że „nie wierzą” zawsze w dosłownym znaczeniu, zwłaszcza gdy chodzi o ludzi młodych. Jeśli młody człowiek mówi nam, że ma wątpliwości we wierze, albo że „nie wierzy”, to najczęściej wyraża w ten sposób jakiś przeżywany dramat w swoich odniesieniach do rodziców. Język religijny służy jako środek pozwalający wyrazić wielkość tego dramatu.
Z drugiej strony, taki kryzys wiary, czy nawet stan przeżywany jako niewiara i „ateizm” może być po prostu odrzucaniem fałszywego wyobrażenia Boga, wytworzonego pod wpływem określonych warunków wychowania, a nie odrzucaniem samego Boga. Mówi o tym Paweł VI w encyklice „Ecclesiam suam”, mówią o tym dokumenty Soboru Watykańskiego II.
Istnieje jednak przecież chyba prawdziwy ateizm. Czy można go odróżnić od owego kryzysu wiary, który jest jakimś etapem rozwojowym motywu wiary? Otóż człowiek, który przeżywa opisaną wyżej ciemność, któremu wydaje się że nie wierzy, że stracił wiarę, słowem ktoś, kto utracił dziecinny motyw wiary, kto przestał wierzyć autorytetowi ludzkiemu w tych najważniejszych sprawach, może pielęgnować w sobie wielkie pragnienie prawdy, rzetelne umiłowanie dobra. Do takiego człowieka można odnieść słowa Pana Jezusa: „Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki są dokonane w Bogu” (J 3,21). Natomiast człowiek, który rzeczywiście nie wierzy jest obojętny na prawdę i na wartości moralne. Pan Jezus mówi, że są ludzie, którzy „bardziej miłowali ciemność aniżeli światło; bo złe były uczynki” (J 3,19). Św. Paweł niejednokrotnie zestawia lekceważenie wartości moralnych i niewiary.
Przykład z życia św. Teresy z Lisieux pozwoli nam prześledzić przekształcenie motywu wiary. Za podstawę bierzemy jej duchowy pamiętnik. Pokusą, która wiele cierpień jej sprawiała w ostatnich latach życia była myśl, że nie ma nieba. Jest to dla niej bardzo wielka trudność duchowa, bowiem przeżywa tę myśl jako utratę wiary! Spójrzmy jednak jak się rozwijała jej wiara.
Wyrosła w domu, który dzięki głębokiej miłości i religijności rodziców, zwłaszcza zaś ojca (bo matkę wcześnie straciła) przeżywała jako przedsionek nieba. Tęskni za jeszcze większym zbliżeniem się nieba. W jej wyobrażeniach tym miejscem bliższym nieba był Karmel, do którego wstąpiła jej ukochana siostra Paulina, zastępująca jej przez wiele lat matkę. Pamiętamy jakim dramatycznym wstrząsem było dla Teresy odejście Pauliny z domu i jej wstąpienie do Karmelu. Wstępuje więc Teresa do Karmelu mając 16 lat. Rzeczywistość życia w Karmelu w Lisieux boleśnie odarła ją ze złudzeń opartych na dziecięcych uczuciach i dziecinnej wyobraźni. Frustracja, czyli zawód w tych uczuciach przejawia się w natrętnej myśli: „nie ma nieba”. Właściwie ta myśl odzwierciedla prawdę: takiego nieba, jakie sobie Teresa wyobrażała na podstawie uczuciowych przeżyć życia rodzinnego istotnie nie ma! Przecież niebo nie jest na miarę naszych wyobrażeń, na miarę naszych odczuć: „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy go miłują” (1 Kor 2,9)! Jak z tych trudności wychodzi św. Teresa? Biegnie do kościoła, klęka przed Panem Jezusem i wyznaje mu żarliwie, że da sobie głowę uciąć za to, że niebo jest! Od wiary opartej o dziecinną uczuciowość, o dziecinne wyobrażenia przechodzi święta do wiary opartej na słowie Pana Jezusa! To Jego autorytet staje się dla Teresy motywem wiary. Jest to jakieś dalekie odbicie drogi, którą przebył św. Piotr. Gdy Pan Jezus polecił mu zarzucić sieci na połów, co po ludzku rzecz biorąc było niedorzecznością wobec nieodpowiedniej pory dnia i nieudanego przedtem połowu, Szymon od swojego ludzkiego doświadczenia przechodzi do oparcia się o autorytet Jezusa: „…lecz na Twoje słowo zarzucę sieci” (Łk 5,5). Podobnie się dzieje po mowie eucharystycznej Jezusa. Gdy mówił on rzeczy nie mieszczące się w wyobrażeniach Żydów („Jakże On może nam dać swoje ciało do spożycia?”) wielu jego uczniów się wycofało. Pan Jezus domaga się wiary w swoje słowa, co znaczy przyjęcia Jego autorytetu. Św. Piotr przekracza tę trudność wyznając: „Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego” (J 6,68). Wzruszająca rozmowa Jezusa z Martą (J 11,21–27. 39–40) ukazuje nam jak Pan Jezus przeprowadza Martę od zaufania opartego na autorytecie ludzkim Jezusa („wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga”), do wiary w autorytet objawiającego się Jahwe („Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem”). Wiara Samarytan też przechodzi przeobrażenie motywów. Słuchając Jezusa mówili do Samarytanki: „Wierzymy już nie dzięki twemu opowiadaniu (por. w. 39), na własne bowiem uszy usłyszeliśmy i jesteśmy przekonani, że On prawdziwie jest Zbawicielem świata” (J 4,42).
Toteż komuś kto znajduje się w owej ciemności kryzysu wiary, a – pamiętajmy o tym – miłuje prawdę i dąży do dobra i cierpi z powodu owej ciemności, można polecić czytanie Nowego Testamentu zwłaszcza zaś Ewangelii, z pilnym śledzeniem odpowiedzi na pytanie: „Kim jest Jezus z Nazaretu?” Próba nawiązania z Nim łączności, rozmowy w głębi serca pomoże oprzeć swoją wiarę na autorytecie objawiającego się Boga, to znaczy uczynić ją w pełni swoją. Pomoże przejść od wiary „otrzymanej” do wiary „przeżytej”, jak się wyraził pewien autor francuski („la foi reçue – la foi vécue”).
Jeśli zatrzymałem się nieco dłużej na kryzysie wiary, to dlatego, że teologia życia wewnętrznego mówiąc o „ciemności” wiary, o „nocach” czy „oczyszczeniu” opisuje ten właśnie stan.
Rzecz jasna, istnieją wypadki rozwoju wiary harmonijnego. Oznacza to, że wzorzec głębokiej wiary rodziców stanowi pomost, poprzez który dziecko od wiary rodzicom, a więc wiary opartej na autorytecie ludzkim, przechodzi za rodzicami do wiary Bogu. W tej wierze zaznacza się bardzo wyraźnie ufna miłość do miłującego osobiście Boga. Istnieją dzienniki duchowe, gdzie możemy śledzić taki właśnie rozwój. Za przykład niech nam posłuży Jan XXIII, który pisze wprost, że swoje powołanie apostolskie zawdzięcza „tatusiowi i mamusi” (tak się wyraził, w zdrobniałej formie!). Darowując różaniec córce „przywódcy” radzieckiego – Chruszczowa – mówi, że wspomina swoją matkę chodzącą po domu z różańcem w ręku. Ten ciepły stosunek do ludzi człowieka mającego serce szeroko otwarte na Pana Boga zostaje przejęty niejako wprost od rodziców. Tu już nie mamy do czynienia z wiarą opartą na autorytecie rodziców. To jest coś więcej. Autorytet rodziców jest niejako drabiną, po której dziecko dochodzi do żywej, osobistej więzi z Panem Jezusem.
Nie można pominąć tutaj wypadków, w których wiara dziecięca się nie rozwija. W swojej motywacji pozostaje dziecinna. Można by ją nazwać tradycjonalną (nie tradycyjną, bo przecież wiara nasza jest tradycyjna w tym znaczeniu, że wierzymy w to, co nam zostało przekazane – „traditum”). Tradycjonalna – znaczy tyle, co trzymająca się ściśle pewnych ludzkich kształtów. Wszyscy znamy ludzi, którzy choć wierzą – jak utrzymują – to jednak nie praktykują. Chodzą ze wzruszeniem na Pasterkę, bo chcą odtworzyć w sobie przeżycia dzieciństwa. Tylko, że te przeżycia już nie są wiarą żywą. To tylko wspomnienie czegoś, co odeszło i co już nie powróci i powrócić nie powinno. Ta wiara – powtórzmy – nie jest mocna ukształtować życia dorosłego człowieka, a z chwilą, gdy dany człowiek spotka inny autorytet ludzki, od tej wiary praktycznie odpadnie.
Wybór życia mniszego, czyli życia oddanego Bogu i ludziom w imię miłości, powinien być wyborem wiary. Powinien być zatem odpowiedzią na miłość Boga, wzywającą nas do miłości, zgodnie z tym, co mówi Sobór Watykański II, że jako chrześcijanie mamy dawać świadectwo temu, że Bóg nas umiłował. Do takiej wiary trzeba dorastać. Trzeba zatem, byśmy mieli świadomość, że ta wiara, rozumiana jako akt świadomy i wolny, jest wynikiem pewnego procesu rozwojowego. Jego warunkiem jest prowadzenie życia wewnętrznego. To życie wewnętrzne prowadzi do owego „poznania”, o którym mówi Pan Jezus (J 17,3. 7n. 23. 25), które, choć obecnie jest tylko częściowe (por. 1 Kor 13,12), to jednak stanowi przyjęcie autorytetu objawiającego się Boga jako motywu wiary.
Przejdźmy zatem do przyjrzenia się motywom wyboru życia zakonnego.
Każdy, kto przychodzi do klasztoru czy do seminarium, twierdzi, że przychodzi dla Pana Boga. I jest w tym chyba szczery. Niejednokrotnie jednak szczerość ta wyraża wiarę opartą na złudnych motywach. Życie potem bezlitośnie sprawdza motywację wiary i odziera człowieka ze wszystkich złudzeń.
Otóż pierwszym ze znaków niedojrzałości motywacji wyboru życia zakonnego jest żywienie złudzeń i wyobrażeń, czyli oczekiwań w stosunku do tego rodzaju życia. Trudno żyć bez żadnych oczekiwań. Oczekiwania jednak tylko wtedy są usprawiedliwione, jeżeli człowiek „wkłada coś” w swoje życie. Oczekiwania na miarę włożonego wysiłku – to nadzieja. Nadzieja zatem tym się różni od oczekiwań, że człowiek wkłada wiele trudu w swoje życie, że współpracuje z łaską, żeby dostąpić zbawienia.
Dojrzały motyw wiary leżący u podstaw wyboru życia zakonnego będzie się przejawiał w postawie zupełnego oddania się Panu Bogu. Zupełnego, czyli bez reszty. Nie wyobrażam sobie, by można to było jaśniej i bardziej bezwzględnie sformułować niż czyni to Reguła św. Benedykta. Czytamy tam, że mnich nawet własnego ciała nie ma w swym posiadaniu (rozdz. 33). Ma przetrzymać wszystko. Nie ma mieć niczego, nawet dobrego imienia! Takie wymagania stawia czwarty stopień pokory! Po prostu mnichowi nic się nie należy. Ma dać ze siebie wszystko. Ktokolwiek z nas będzie gotów naprawdę wszystko oddać, niesposób, by był nieszczęśliwy. Rzecz jasna, inny to wymiar szczęścia, niż szczęście rozumiane tanio, obejmujące doczesność i nic poza nią. Właściwy motyw wiary prowadzi do oddania wszystkiego. Jeżeli wstępujemy do zakonu mając na widoku jakikolwiek interes osobisty, choćby nawet dobry (np. że będziemy to albo tamto robili) to życie, to Pan Bóg nas z tego miłosiernie odrze. Miłosiernie – bo przecież nie można Bogu służyć z taką niedojrzałą motywacją.
Jednak motywy niedojrzałe mogą współistnieć z motywami dojrzałymi. Teologia moralna uczy, że motyw mniej dobry nie umniejsza dobra motywu lepszego. Zatem tam, gdzie jest motywacja prawdziwa oparta na postawie oddania, to Bóg ją oczyści, nieraz w sposób niezmiernie bolesny, ale człowiek stanie się dojrzały. Jeżeli brak jest motywów dojrzałych, to albo człowiek taki nie wytrwa na drodze „oddania się” Bogu, albo będzie nieznośny dla siebie i ciężkim krzyżem dla innych. Tam, gdzie wybór życia zakonnego jest zbudowany na uczuciach i oczekiwaniach, zawaleniu się uczuć towarzyszy się zawalanie tego pozornego pójścia do Pana Boga.
Św. Benedykt wnikliwie mówi, że względem nowo wstępującego trzeba zająć postawę przyglądania się, jakie są motywy jego decyzji. Chodzi o to, czy ten człowiek na prawdę szuka Boga (rozdz. 58). Nie należy łatwo przyjmować kandydatów, a ponadto należy ich uprzedzać o wszystkich trudnościach, poprzez które idzie się do Boga. Tak przygotowany i wypróbowany kandydat ma wejść do „szkoły służby Bożej”. Ta z kolei, jeśli się ją poważnie potrzebuje jest szkołą oddawania, oddania wszystkiego.
Oddanie wszystkiego znamionuje człowieka ubogiego. Zakonnik ma mieć wprawdzie od opata wszystko, co mu jest potrzebne. A jednak jest tu miejsce na ubóstwo. Polega ono na tym przede wszystkim, że zakonnikowi nic się nie należy. Kiedy człowiek jest całkowicie oddany, gotów jest na wszystko. Powinniśmy zatem być gotowi na wszystko. Bóg miłosierny nie będzie żądał od nas czegoś nad nasze siły. W odpowiedniej chwili da nam siły do tego, żebyśmy te najtrudniejsze rzeczy przyjęli i podjęli.
Niedojrzałą motywację życia zakonnego nazywa św. Benedykt „fervor novitius”, czyli „zapał nowicjacki”. Ta postawa nie rokuje dobrze. Życie sprawdzi, czy ten zapał który mógł się rozwinąć gdyby rozwijała się motywacja wiary nie miał tak słabych korzeni, że osłabł, żeby nie powiedzieć, upadł, pozostawiając miejsce frustracji i zgorzknieniu. Św. Benedykt mówi przecież również o gorliwości gorzkiej („zelus amaritudinis”).
Prawdziwe życie zakonne jest też ze względu na postawę oddania wszystkiego, życiem nadziei. Jest ona w nas o tyle żywa, o ile – jak powiedzieliśmy – nie oszczędzimy trudu w naszym życiu wiary. Ta z kolei jest na tyle dojrzała, na ile stanowi odpowiedź osobistą Bogu miłującemu mnie osobiście. „Obecne życie moje – pisze św. Paweł – jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie”. (Gal 2,20). Ta wiara będzie się wyrażała dawaniem. I po tym ją poznamy.
Karol Meissner OSB (1927-2017) był benedyktynem. W czasie wojny był wolontariuszem i sanitariuszem w szpitalu powstańczym. Po wojnie ukończył studia medyczne w Poznaniu. Zajmował się psychologią i psychiatrią. Będąc lekarzem wstąpił do klasztoru. Jest autorem wielu cennych publikacji dotyczących małżeństwa, rodziny, płciowości, wychowania i etyki. Swoje powołanie zakonne realizował poprzez gorliwą modlitwę oraz pełną pasji pracę. Głosił liczne rekolekcje, konferencje i wykłady.